Menu Zamknij

Moje spostrzeżenia na temat „przedślubnego stresu”

Post pisałam na jakiś tydzień przed ślubem i jakoś tak wyszło, że go nie dokończyłam i nie opublikowałam. Czekając na zdjęcia odświeżam znowu temat ślubny, ciągle żywy i aktualny, bo przecież co chwilę ktoś bierze ślub. 🙂

Ostatnio najczęściej słyszę dwa pytania:

1) „Jak tam przygotowania do ślubu?”
2) „Jest stresik?”
Do końca zeszłego tygodnia mogłam spokojnie odpowiadać, że nie doświadczam żadnego stresu, byłam jedynie bombardowana informacjami, że taki stres może wystąpić. Przeczytałam o tym nawet artykuł w czasopiśmie „Panna Młoda”. Osoba robiąca wywiad z psychologiem pytała czy możemy ten stres podciągnąć pod depresję i czy możemy mówić o chorobie cywilizacyjną. Specjalista natomiast uspokajał, jak tylko mógł, że taka interpretacja jest przesadna.
Moim zdaniem – jeśli wszystko, co najważniejsze jest już gotowe, nie powinien wystąpić przedślubny stres. Obojętnie, czy jest to bankiet czy ceremonia na kilkadziesiąt, a nawet kilkaset osób – da się przecież wszystko zorganizować odpowiednio wcześnie, by przed ślubem mieć już tylko czas na odprężenie i relaks.

Czy się stresuję?

W nocy od paru dni miewam dziwne sny, tak jakby koszmary, choć nie budzę się przerażona, a jedynie z lekkim znakiem zapytania nad głową – czemu właściwie śni mi się coś takiego? W dzień jestem jakaś nieswoja, raczej z powodu pogody, jest straszliwie gorąco. Jednak wszystko jest gotowe, dograne, i może to nie tyle stres co zmęczenie przygotowaniami. Jest taki moment, gdy chce się, żeby ten dzień już nastąpił, łapię się nawet na myśli „niech już będzie po” – czeka nas fajna podróż poślubna w Bieszczady, komputery zostają w domu i w związku z tym jestem bardzo podekscytowana, bo dawno nie mieliśmy takiego prawdziwego, solidnego wypoczynku razem.
Więc jest coś w rodzaju stresu, ale nie jest to stres paraliżujący, nie boli mnie brzuch, nie zapominam co chciałam zrobić. Po prostu łatwo popadam w zamyślenie i mam potrzebę dogadzania sobie na różne sposoby – moja naturalna obrona przed stresem, podobnie działo się przed maturą…

Czym się martwię?

Przede wszystkim martwię się powagą swojej decyzji. Takie obawy miałam zawsze, gdy wyczuwałam, że związek, który właśnie rozpoczynam, będzie czymś poważnym. Są to te same obawy, ale jakby na większą skalę. Może to zabrzmi patetycznie, ale martwię się o człowieka, któremu będę przysięgała przed ołtarzem „miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że go nie opuszczę aż do śmierci”. Są to wielkie obietnice i skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie wywiera na mnie wrażenia waga takich słów.

Koniec wolności?

Przeszło mi nawet przez myśl „o kurde, to koniec mojej wolności”. Ale jakiej wolności? Przecież jestem wolna i to mój świadomy wybór. Zgodziłam się wyjść za tego pana i chcę to zrobić. Więc gdzie tu jest koniec wolności? Nie rozumiem podejścia osób, które wieczór panieński traktują jako ostatnią możliwość do ekscesów i wyskoków. Jeśli się lubi takie rzeczy, nie lepiej znaleźć faceta, który będzie to akceptował? Albo w ogóle nie wychodzić za mąż lub poczekać jeszcze kilka lat…

Organizacja imprezy

Chciałabym, żeby wszystkie sprawy były dopięte na ostatni guzik. Żeby nie było niespodzianek, w stylu, że dla kogoś zabraknie miejsca przy stole, albo że zapomnimy udekorować samochód. Sądzę, że o niczym nie zapomnieliśmy i naprawdę nie ma czym się martwić.

***

A teraz już z perspektywy czasu…

Stres tuż przed i w trakcie

W wieczór poprzedzający ślub siedziałam z 2 dobrymi koleżankami  w swoim pokoju, piłyśmy herbatę (to już nie był czas na alkohol, zresztą nie miałam ochoty) i robiłyśmy karty Memory na podstawie różnych śmiesznych wspomnień. Odprężyłam się i oczywiście siedziałam zbyt długo – w efekcie nie byłam do końca wyspana – jak zawsze przed ważnym wydarzeniem bądź podróżą.

Rano towarzyszył mi stres, tym większy im bliżej było do ceremonii. Nie był to jednak stres paraliżujący. Po prostu trochę obawiałam się, że czegoś zapomnę zabrać ze sobą lub że suknia się nie dopnie (był drobny problem z zamkiem). Trochę martwiłam się swoją fryzurą, czy wyjdzie dobrze – robiła mi ją mama i nie miałyśmy konkretnej koncepcji do samego końca. Ale że moje włosy układają się dobrze same z siebie, kiedy są rozpuszczone, wiedziałam, że będzie dobrze.

W trakcie ślubu stres mi… pomógł. Skupiłam się całkiem na „tu i teraz”, nie odpływałam myślami, byłam szczęśliwa, czułam, że jestem (a właściwie jesteśmy) w centrum wydarzeń i było mi z tym dobrze.

Tuż po wyjściu z kościoła stres odpuścił i od tego momentu była już tylko dobra zabawa i samo szczęście. Oraz mnóstwo adrenaliny! Nie warto się nadmiernie stresować tematem ślubu. Nie warto też robić z tego tematu tabu i lepiej po prostu wszystko co nas martwi omawiać z przyszłym współmałżonkiem, z rodzicami i zaufanymi przyjaciółmi.

Wydaje mi się też, że im dłużej od zaręczyn do ślubu, tym większa szansa, że taki stres wystąpi. Od pół roku (jak to było u nas) do roku między zaręczynami (albo rozpoczęciem ślubnych przygotowań) a ślubem to akurat dobry okres czasu – dość, żeby się przygotować, za mało, żeby dopieszczać bez litości każdy szczegół imprezy i popadać w drobiazgowość.

Pierwsza przymiarka mojej sukni ślubnej. Do ślubu ubyło mi parę kilo, więc wyglądałam potem trochę lepiej. 🙂
Druga przymiarka była tego samego dnia i od razu zakup. Więcej na ten temat tutaj.