Menu Zamknij

Bezimienny


Grzbiet konia. I miarowe uderzenia kopyt. Tu-dum, tu-dum-tu dum. Siedziałam jak w transie i miałam wrażenie, że szybujemy, a w pyle wokół nas nikną wszystkie moje słabości i złe wspomnienia.

Może któraś kobieta na moim miejscu powiedziałaby, że nie chce już nigdy widzieć żadnego mężczyzny, po cichu marząc, że ktoś jednak na przekór losowi i jej samej weźmie ją w ramiona.
Ja przestałam chcieć.
Już nie pragnęłam, nie miałam wymagań. Codziennie siadałam na grzbiet mojego brązowego, zwyczajnego rumaka, nie różniącego się niczym od wielu, jakie przemierzają równiny w poszukiwaniu pokarmu, ujeżdżonego, ale nie do końca oswojonego. Bezimiennego.
Siadałam, żeby zapomnieć i żeby znów się kołysać. Żeby znowu móc się przytulić do kogoś, kto dawał poczucie bezpieczeństwa. Bezimienny był pomiędzy kimś a czymś, ale zdecydowanie wierzyłam, że to jednak ktoś. Ktoś dziki i nieposkromiony, ktoś wolny, a jednak z własnej woli niosący mnie ponad suchą rzeczywistością moich dni. Nie mógł mi dać ani słowa pocieszenia, nie jestem pewna, czy w ogóle rozumiał, co przeżywałam.
Ale był i chciał być. I chyba to wszystko, czego mogłam potrzebować.
Przeszliśmy do stępa. Pomyślałam o Pierwszym.
Ale przed Pierwszym było jeszcze dwóch, albo więcej, bo czym jest właściwie pierwsza miłość? Byli więc chłopcy o włosach jasnych i ciemnych, był nawet jeden pochodzący zza mórz, z kraju gdzie królują ostre przyprawy, a po ulicach spacerują krowy. Byli mądrzy i bystrzy, niektórzy tylko sprytni, byli łobuzerscy i byli dbający o etykietę. Od większości z nich otrzymałam tylko uśmiechy, od niektórych wiadomości na piśmie, zdarzało się, że dostawałam przekazywane potajemnie prezenty.
Wszyscy oni w mojej wyobraźni robili ze mną coś intymnego, niesamowitego i przekraczającego granicę wszelkich najśmielszych snów. Trzymali mnie publicznie za rękę.
Koń przeszedł do kłusa, dopasowując się do przyspieszającego strumienia wspomnień, ktory przelewał mi się przez umysł coraz szybciej. Bezimienny odczytał sygnał, który wysłałam mu swoim ciałem na pół świadomie i dopasował się do moich myśli.

Pierwszy, który pochwycił mnie za rękę, zabrał mi całą młodość. Wzdychaliśmy razem do księżyca, podróżowaliśmy autostopem po całej Europie, piliśmy tanie wino, zaznawaliśmy wspaniałości Amsterdamu większą ilością zmysłów, niż można to teoretycznie czynić. Nasza historia nie była inna od wielu, które toczą się na tej śmiesznej planecie, pełnej przewidywalnie zachowujących się mrówek. Czasem pijanych, czasem „na haju”, czasem szalonych, ale ogólnie – dość przewidywalnych mrówek. Wmawialiśmy sobie wyjątkowość, niezależność i wszystkie te młodzieńcze ideały, które teraz odbijają mi się z tyłu głowy, jak piłka pingpongowa, niczym cliché.
Wstaję i siadam, wstaję i siadam, w takt chodu konia. Przypomina mi to coś z innego życia, coś, o czym dziwnie myśleć siedząc na grzbiecie zwierzęcia i o czym nie sposób nie pomyśleć – przez analogię ruchów. Uśmiecham się i kaszlę, wzbijający się piach sprawia, że coraz gorzej widzę. Krążymy w kółko po padoku, przestaje być ciekawie, do naszej przejażdżki wkrada się nuda. Ja i Bezimienny krążymy tak ledwie od dwudziestu minut, a już nie mogę wytrzymać tej wstrętnej rutyny.

Mogło skończyć się wypadkiem, przedawkowaniem, albo inną smutną, rzewną historią, która pozwoliłaby mi opłakiwać Pierwszego przez resztę moich dni. Ale on po prostu nie widział miejsca w swoim życiu dla żadnych dzieci. I dlatego z dnia na dzień, odeszłam. Jednego dnia jeszcze leżeliśmy obok siebie w starym, zapomnianym przez wszystkich motelu (wyobrażałam sobie wiele razy, że napiszę te słowa, ale nigdy nie brzmiało to tak zwyczajnie i śmiesznie, jak teraz, gdy w końcu się odważyłam), a kolejnego dnia, nie pytając Pierwszego o pozwolenie, zabrałam nasz wspólny samochód i odjechałam, nie patrząc nawet, w którym kierunku. Komórka dzwoniła raz po raz, intonując naszą ulubioną piosenkę, a ja po prostu śpiewałam ją na cały głos, jakby nic się nie stało.
“Now dance, fucker, dance
Man, he never had a chance
(…)
Nice work you did
You’re gonna go far, kid”

Potem wyciszyłam telefon, ale nieznośnie wibrował. W toalecie przy pierwszej lepszej stacji benzynowej wrzuciłam go do muszli klozetowej. Nie dbałam o to, czy się zapcha, czy ktoś go wyciągnie. Kilka minut później jechałam już dalej. Kiedy o tym myślę dzisiaj, zastanawiam się, czy nie było lepiej wrzucić go do rzeki. Pal licho, jakie to ma znaczenie?
Zeskoczyłam z konia i kazałam mu się zatrzymać z ziemi. Nie od razu okazał posłuszeństwo i obiegł padok dookoła, trochę mnie tym przestraszył, nie był przecież tak oswojony, jak bym chciała. Otworzyłam furtkę, gdy tylko udało uchwycić mi się wodze. Prowadziłam go spokojnie za bramę ośrodka jeździeckiego.

Ośrodek niestety nie należał do mnie, chociaż odkąd pamiętam, marzyłam o własnej stadninie. Jedynie Bezimienny był mój, tak po prostu, nazywałam go często substytutem stada kotów, bo cóż innego może pozostać starej pannie, jak nie jakiś zwierzak do kochania.
Przeszliśmy przez drewniany most i szliśmy wybrukowaną drogą w stronę lasu.
Przypominało mi to podróż traktem, jak za dawnych czasów, kiedy to niby wszystko było proste. Ale przecież były wtedy i pieniądze i miłość, i zdrady i kłamstwa. I było też takie same niebo i słońce, jakie dzisiaj widziałam zachodzące wśród zwyczajnych polskich traw. Nie miałam więc żadnego usprawiedliwienia, by tęsknić za dawnymi czasami. Nie mogłam powiedzieć, że kiedyś było łatwiej i że urodziłam się w złych czasach, bo to po prostu nie byłaby prawda.
Po angielsku to, przez co przechodziłam nazywało się letting go, a po polsku nie było słowa, które prawidłowo opisałoby to, co czułam. Pozwalałam odejść złym emocjom, bólowi i żalowi. Oddalałam od siebie śmiech nienarodzonych dzieci.
Stałam pod lasem z Bezimiennym i wtulałam się w jego grzywę, jak kilkunastoletnia dziewczynka. Za co one, te podlotki, tak bardzo kochają konie? Za co ja je kocham?
Za ciepło, chwile ukojenia i zapomnienia. Za zjednoczenie dwóch ciał w kontekście tak czystym, o jakim nie można mówić, gdy ma się na myśli kobietę i mężczyznę. Za cichą obecność, będącą, jeśli nie zrozumieniem, to chociaż iluzją zrozumienia.
Za spełnione pragnienie wolności, które drzemie w każdym z nas.

Gdyby ktoś uwolnił mnie tak prawdziwie, jak robił to Bezimienny, skoczyłabym za tym człowiekiem w ogień.
2015
PS. Myślę, że to dla Ciebie, Offca.